O gustach podobno się nie dyskutuje, ale o kulinarnych upodobaniach już jak najbardziej, co na tych łamach czynię od kilkunastu lat. Czy preferencje co do ulubionych potraw mają charakter stały czy też się zmieniają to chyba rzecz indywidualna. Każdy ma swoje. Sam mogę powiedzieć, że upodobania do potraw określonego rodzaju zmieniają mi się z wiekiem, stanem zdrowia, a przede wszystkim… wagi. Kiedyś za nic na świecie nie wziąłbym do ust fasolowej czy grochówki, a dziś je pożeram notorycznie. Miałem okresy uwielbienia dla wszystkich potraw tylko odrobinę mniej ostrych od żyletki, później poszły kluchy, pierogi, makarony a od paru lat nastała epoka egzotyki kulinarnej. Chyba od wietnamskich bud, w jakich żywiłem się z dużym smakiem przez parę lat w Warszawie, ewoluując później ku kuchni chińskiej, indyjskiej czy japońskiej. I to mi pozostało, bo tak w tajemnicy się przyznam, że włócząc się notorycznie po świecie zwiedzam oczywiście co trzeba, poznaję niezwykle ciekawych ludzi, ale przede wszystkim wiadomo… Zaglądam do wszelkich możliwych miejsc, gdzie karmią, czy to na ulicy prosto z kociołka czy w wielogwiazdkowej restauracji. Ot, takie gastronomiczne hobby starszego pana.

Czy zresztą trzeba się aż tak daleko włóczyć, aby trafić na coś oryginalnego? W samym Szczytnie i okolicach też znajdzie się kilka miejsc, gdzie przy okazji przeżyć zupełnie innego rodzaju można też posmakować czegoś wyjątkowego. Przez cały długi rowerowy sezon, poznając ścieżki i szlaki wokół Szczytna i dalszych okolic można czasem wpaść na coś szczególnie zjadliwego, jak choćby świeży krupnik w nieistniejącej już dziś słynnej „Norce”. Zimą może także nadarzyć się niespodzianka, gdy jak niedawno po spacerze w śnieżycy i mrozie wokół jednego z jezior, całkowicie „zbałwanieni” trafiamy do cieplutkiej knajpki na grzane piwo i karkówkę w grzybowym sosie. Można zjechać pół świata i taka atrakcja nigdzie się nie trafi.

Zresztą co tu pisać o knajpkach. A od czego ma człowiek przyjaciół? Tak się zresztą pięknie składa, że zupełnym przypadkiem w wielu zaprzyjaźnionych domach trafiam na taką kuchnię, jakiej w najdalszych podróżach trudno by szukać. Pisałem tu przecież o mostku cielęcym z kaszą i baraniej kulce, stekach z wołowiny parę klas lepszych niż podawane na ekskluzywnych przyjęciach na amerykańskiej prerii, blinach z kawiorem, jakich w moskiewskich restauracjach już zrobić nie potrafią, czy ślimakach na maśle lepszych cokolwiek niż francuskie, bo świeżo zebranych na własnym trawniku. I to wszystko tu, u nas na wyciagnięcie ręki, jako stymulujący dodatek do długich Polaków rozmów z ludźmi mającymi naprawdę wiele ciekawego nie tylko do podania na stół.

Rozsądny człowiek powie, że życie to nie tylko kuchnia i nie po to tylko się żyje, aby jeść. Fakt, tylko lepiej żyć smacznie niż z permanentną zgagą. Jak pięknie kiedyś napisał Maciej Kuroń o swoich przepisach kulinarnych: Są jak moje dzieci, bo rosną i rozwijają się wraz ze mną (…) Sztuka kulinarna, ta najbardziej codzienna ze sztuk, jeśli tylko ma w sobie kroplę artyzmu, iskrę Bożą, to porusza nasze wszystkie zmysły. Zapadną więc głęboko w pamięć najzwyczajniejsze ziemniaki pieczone w ognisku, jedzone tylko z solą i sadzą, bardziej niż jedno z kolejnych sztywnych knajpianych przyjęć, gdzie udziwnione nazwy dań zawierają tak nieciekawą treść jak konwersacja z przypadkowo dobranym towarzystwem przy stole. Z żaru ogniska przegarnianego patykiem iskry, ulatując w czerń głębokiej już często nocy, pozostają w naszej pamięci równie dokładnie jak prowadzone przy tym rozmowy.

No dobrze, jakoś mi się dzisiaj zebrało na rzewne kawałki o kuchni i życiu w jej okolicach. Może i nie jest to temat najważniejszy. Ale za to jaki smaczny!

Wiesław Mądrzejowski