Pierwszych kilka dni roku spędziłem praktycznie w samochodzie, tłukąc się po zaśnieżonych drogach i może gastronomiczne opowieści zacznę dziś trochę nie na temat. Po pierwsze, przejechałem przez wiele miast i miasteczek mniej więcej wielkości Szczytna i z dumą mogę powiedzieć, że zafundowane nam przez Ratusz dekoracje świąteczne są, na tle innych miast, naprawdę gustowne, efektowne a jednocześnie przygotowane z umiarem. Pełne uznanie! Jak już chwalić to chwalić. Gdy w ostatni weekend pokonywałem dziesiątki zasp, ślizgałem się po oblodzonych szosach, to z rozrzewnieniem wspominałem drogi wokół Szczytna. Naprawdę nasi drogowcy się popisali, im bliżej Szczytna tym było lepiej, tam i z powrotem.

A jak się tak człowiek zasiedzi za kółkiem, zamiast kilku nawet przez kilkanaście godzin, to czerwonymi od wpatrywania się w migocące płatki śniegu oczami wypatruje pośród zasp … szklanki herbaty. Dziwna sprawa, ale latem na tych samych drogach widziałem co parę kilometrów zajazdy, bary i inne cuda na patyku, że o zwyczajnych stacjach benzynowych z mikrogastronomią nie wspomnę. A teraz… W dzień jeszcze jako tako, ale po zmierzchu porzućcie wszelką nadzieję. Już na ostatnim odcinku z Warszawy, znanym jak własna kieszeń, niebacznie odpuściłem sobie czynne zajazdy w okolicach Serocka i jedynym miejscem, gdzie można było zatrzymać się i napić albo zjeść coś ciepłego była „Pazibroda” pod Makowem. Reszta zamknięta już ok. 21.00 na głucho. Może miałem pecha, ale nawet na dwóch stacjach, gdzie się zatrzymałem na szklankę herbaty, akurat nawet tego nie było w sprzedaży. Widok zimnych napojów z lodówki przyprawiał tego wieczoru o dreszcze. Nie wiem dlaczego, może przez ilość śniegu na drodze, aż do samego Szczytna czułem w ustach smak pysznego i gorącego barszczu z uszkami jaki jadłem ostatnio w stacji narciarskiej na Górze Czterech Wiatrów pod Mrągowem. Najbardziej zmarzniętego postawi na nogi, a jeszcze z grzanym winem…

Na takie zimne dni, które chyba jeszcze potrwają, warto sobie przygotować w domu coś absolutnie gorącego i pożywnego, co szybko po wejściu z mrozu można postawić na stół. Nie ma więc nic lepszego niż „mocna”, zawiesista zupa do odgrzania nawet w mikrofali. Na przykład grochówka. Taka, jaką na bardzo zimne styczniowe dni dysponowała pani Lucyna Ćwierczakiewiczowa, autorka wiekopomnego dzieła pt. „365 obiadów” w dwudziestym pierwszym wydaniu z roku 1911. A wtedy zimy bywały podobno, oj, bywały! Od początku grudnia do połowy marca mróz trzymał i śniegi padały obfite. Ale wracajmy do rzeczonej grochówki. Miała ona być na wędzonce oczywiście i z grzankami. Podstawę tworzył wcześniej ugotowany „funt wieprzowiny przerastałej” i funt wędzonki świeżej. Groch wcześniej ugotowany i potem wypłukany, zalany jeszcze raz gorącą wodą i potem „przefasowany przez durszlak” smakiem od mięsa koniecznie zapalić trzeba masłem z mąką. Mięso i wędzonkę pokrojone w kostkę włożyć w zupę, razem podgrzać z majerankiem, a wydając na talerze potraktować grzankami z bułki na maśle przysmażonymi. Przypuszczam, że łyżka w takim talerzu stała na baczność!

Do takiej zupy, która jedynym wystarczy daniem za cały obiad, być może nawet dla solidnie wygłodzonego i zmarzniętego amatora, warto jeszcze jedną czy drugą grubą pajdę chleba orkiszowego sobie pozwolić. Chleb orkiszowy, przez lata właściwie zapomniany, bo pieczony na zakwasie z ziarna orkiszu, czyli pszenicy tradycyjnej nie modyfikowanej niczym przez lata. Można go w Szczytnie kupić w jednym z marketów, tani nie jest, ale dobry. Może nie taki jak pieczony metodą domową w zaprzyjaźnionym gospodarstwie pod Szczytnem, ale wart tej ceny. Tylko proszę uważać i kupić chleb nie krojony. Wtedy sobie można odciąć pajdę według własnego uznania odpowiedniej grubości. Pokrojony i wyjęty z foliowego opakowania niestety szybko przesycha.

Wiesław Mądrzejowski