Od czasu do czasu każde urządzenie trzeba przejrzeć i cokolwiek naoliwić. Z człowiekiem mniej więcej tak samo. Stąd po doktorskim przeglądzie od kilkunastu dni „bawię u wód”, czyli mówiąc po ludzku doprowadzam się do użytku w sanatorium. Po ponad półwiekowej przerwie trafiłem w rodzinne strony, czyli na ziemię świętokrzyską. Z lat dzieciństwa właściwie nic nie pamiętam, więc z tym większą ciekawością wyrywam się po zabiegach i ganiam po całej okolicy. Ale nie o zabytkach i krajobrazach tutaj pisuję, więc daruję sobie te opisy i przejdziemy do konkretów, czyli świętokrzyskiej (i nie tylko) wyżerki. Co do samego sanatorium to muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. To, co podają na stół za marne 10,90 zł dziennie (już z dopłatą, bo stawka podstawowa to niewiele ponad 6 zł) to można powiedzieć mistrzostwo świata. Jedzenie bardzo urozmaicone, smaczne, bez wprawdzie żadnych ekstrawagancji, lecz naprawdę tylko zawodowi wybrzydzacze mogą narzekać. A już przebojem, który z pewnością sobie w domu przećwiczę jest świetnie przyprawiony makaron z kawałeczkami golonki. Sam bym na to nie wpadł! Poza tym do każdego obiadu cztery rodzaje surówek do wyboru, nieźle co?

Jak już się jednak trafiło w region tak rzadko jakoś odwiedzany, to obowiązek nakazuje popróbować także czegoś i w „cywilnych” knajpkach. No i niestety, chociaż to moje rodzinne strony - zawód całkowity. Jest w miasteczku wielkości Szczytna mniej więcej kilka knajpek szumnie nazywanych restauracjami. Można je z grubsza podzielić na tzw. „nowoczesne akwaria”, czyli przeszklone i zimne w wystroju, ale o gorących niezwykle cenach oraz na knajpki tradycyjne. Przynajmniej trzy z nich posiadają w wystroju jeszcze elementy z pewnością przedwojenne. Przede wszystkim stolarka, solidna „na mahoń”, ciężkie bufety, instalacje elektryczne poprowadzone po wierzchu, bo to co było w ścianach już dawno „siadło”. A ściany… lepiej nie pisać, ostatnie malowanie to przy dużej dozie optymizmu epoka wujka Gierka. Szczególnie jeden z tych lokali, rzadko chyba odwiedzany przez kuracjuszy, bo trochę na uboczu, przy targowisku, jest gotową dekoracją do kręcenia westernów. Okratowane okna, ciemności w biały dzień, ciężki czarny bufet, kulawe stoliki, a krzesła wyraźnie już były wiele razy używane jako tzw. twarde narzędzie w rozwiązywaniu konfliktów. Cudo!

Co oferują te oryginalne lokale? I tu kolejna niespodzianka – jadłospisy prawie się nie różnią. To samo można zjeść, w każdej mordowni na Pomorzu, Śląsku czy, nie przymierzając, w naszych okolicach, chociaż w Szczytnie już niczego o takim wystroju się nie znajdzie. Ze cztery rodzaje zup z flakami na czele, z oryginalności spróbowałem cebulowej, niezła. A poza tym klasyka – schabowy, pierogi, polędwiczki, bigos… No, w jednej były wcale udane śląskie kluski. Gdy pogadałem z kelnerkami i zapytałem o jakąś własną regionalną potrawę były nieco zdziwione - nikt tam nigdy nie wpadł na taki pomysł. Biedni ludzie.

Na szczęście udało mi się na jeden weekend wyskoczyć pod nieodległą Lanckoronę do przyjaciół, z którymi już niejeden raz jadaliśmy to i owo. Ech, całe szczęście, że był to tylko jeden krótki weekend, bo gdyby tak dłużej to cały efekt sanatoryjnej kuracji poszedłby na marne. Z przejedzenia po prostu. I nie o to chodzi, że dużo, nikt przecież nie zmuszał, ale jak smacznie… Bo takie faszerowane serem, szynką i przyprawami zawijane schabiki na dobry początek, rozpływające się w ustach po prostu, a koperkowa lekka zupka, ot tak w przelocie, ale ze smakiem pozostającym na wargach jeszcze długo. A w końcu już wieczorem, na grill trafiły pstrągi. Natarte najpierw masłem z czosnkiem i zamrożone, potem nafaszerowane oliwkami, pesto i tymże masłem, obłożone następnie dokładnie nacią pietruszki i zawinięte w folię. Bajka zupełna! O takich drobiazgach jak wariacje z owocami morza już nie wspomnę. A na deser piękny spacer lanckorońskimi wzgórzami i dolinami, i zazdrość, gdy patrzy się na to, co robi dla tego miasteczka Towarzystwo Przyjaciół Lanckorony.

Wiesław Mądrzejowski