Niecodzienne spotkanie zorganizowało rodzeństwo Leszek Bałdyga i Alicja Gończ. "Bliżej korzeni" - zlot rodu Bałdygów w jednym miejscu, o jednej godzinie zgromadził ponad 80 członków rodziny.

- A gdyby wszyscy mogli przyjechać - byłoby ze 150 osób - twierdzi rodzeństwo Bałdygów.

Rodowy zlot

Od pomysłu do "Cichej Polany"

Sam pomysł zrodził się już ponad 10 lat temu. Zlot rodzinny był marzeniem nieżyjącej już matki Alicji i Leszka, a spotkanie było też swego rodzaju realizacją testamentowej woli. Przygotowania trwały od wczesnej wiosny.

- Trzeba było przede wszystkim ustalić wszystkich członków rodziny, bo tak naprawdę to zna się osobiście zaledwie część, o innych się słyszało, a jeszcze o innych - nawet się nie wie - opowiada Leszek Bałdyga.

Do wszystkich wysłano zaproszenia, określono koszty, podano numer konta i... czekano na odpowiedź.

- Nie było odzewu dość długo. Aż po świętach wielkanocnych się ruszyło. Potwierdzenia przyjazdu nadchodziły z różnych stron - wspomina pani Ala.

Punktem kulminacyjnym była sobota 29 maja, kiedy w ośrodku wypoczynkowym "Cicha Polana" zaczęli pojawiać się członkowie rodu. Jedni witali się z wylewnością własciwą swojakom, inni - z ostrożnoscią, jak z obcymi, wszyscy jednak z ogromnym zaciekawieniem.

Dla blisko setki osób mszę polową odprawił ksiądz Ireneusz Masiul, a później, przez kilka godzin, przy grillu i piwie przełamywano bariery. Nie było to trudne, bo jednak więzy krwi swą moc mają. I trwało ustalanie: a Ty kto? Skąd? Z jakiej linii? Pomocne były kolorowe kotyliony, odmienne dla każdej gałęzi rodziny i skrupulatnie uzupełniane przez wszystkich drzewo genealogiczne.

Rozmowom, wspominkom, wymianie informacji wszelakich nie było końca, przerywanych tylko od czasu do czasu wspólnym śpiewem przy akompaniamencie szczycieńskiej kapeli "Wystek", której jednym z filarów jest Alicja Gończ.

Zaczęło się w carskim zaborze

Urodzony w 1875 roku protoplasta rodu Stanisław wraz z bratem, wyjechali z rodzinnego Wykrotu do USA, by uniknąć branki do carskiego wojska. Za oceanem poznali siostry Majewskie i wstąpili z nimi w małżeńskie związki. Stanisław i Helena wrócili do kraju, a owocem ich pożycia było dziesięcioro dzieci: ośmiu synów i dwie córki. Na rodzinny zjazd przybyły 84 osoby.

- Gdyby przyjechali wszyscy byłoby nas około 150 - mówi Alicja Gończ.

W ośrodku na Wałpuszu spotkali się trzej pozostali przy życiu synowie Stanisława: 95-letni Józef, 90-letni Zygmunt i 81-letni Leon. Przybyli ich synowie, córki, wnukowie, prawnukowie... przyjechali też potomkowie tych z rodzeństwa, którzy już odeszli. Nestor Leon przyznaje, że z obecnych zna może 60% osób, podobnie najstarszy - Józef - jeszcze mniej. Sam dzieci nie ma, a z bocznymi liniami rodu aż tak bliskich i trwałych kontaktów się nie utrzymuje.

- Ja to właściwie 90% nie znam - mówi Maciej Hausman, który w ród Bałdygów wszedł za pośrednictwem żony Sylwii. Do znajomości z połową obecnych przyznaje się organizatorka Alicja Gończ.

- Ja też znam może z połowę, to znaczy, wiem kim są - mówi Janusz Bałdyga z Bydgoszczy. Wśród tych, których zna, jest Leszek, współorganizator zlotu. Poznali się przypadkiem, dokładnie dziewięć lat temu.

- Wracaliśmy z wczasów, znad Śniardw i przejeżdżaliśmy przez Szczytno. Przypomniałem sobie, że mam tu przecież stryja i postanowiłem go odwiedzić - wspomina pan Janusz. W domu nikogo nie zastał, a od sąsiadów dowiedział się, że stryjence się pomarło, a stryj w szpitalu w poważnym stanie. - Pojechałem więc do szpitala - mówi dalej.

- Też akurat tam byłem - przejmuje "pałeczkę" Leszek Bałdyga. - Wchodzi jakiś człowiek, nachyla się nad moim ojcem, wita się, mówi do niego "stryju", coś tam opowiada, a ja gościa pierwszy raz na oczy widzę! Przedstawiłem się więc, mówię, że ja też Bałdyga, że jestem synem, spytałem kto on i tak się poznaliśmy, już jako dorosłe, stare chłopy.

Nestorzy nie pamiętają - tak to było dawno - kiedy spotkali się wszyscy trzej w jednym miejscu. Korzystają więc z okazji, by się "nagadać". Co i rusz przysiadają się do nich młodsi - drugie, trzecie czy czwarte pokolenie. Słuchają rodzinnych opowieści, pytają o więzy, ustalają kto kim dla kogo jest. Wiele przy tym zabawy i nieukrywanej radości. Trwa wymiana telefonów, adresów, pada wiele deklaracji, że zadzierzgnięta znajomość z obcym dotychczas członkiem rodziny będzie kontynuowana.

Z całego świata

A zjechali się Bałdygowie z całego świata. Specjalnie na to spotkanie zza oceanu przyleciał Tadeusz Bałdyga, syn jednego Stanisława, wnuk drugiego. Przywiózł ze sobą córkę i wnuczkę.

- Wyjechałem z kraju 40 lat temu. W tym czasie byłem tu może siedem, może osiem razy. Z obecnych znam ze 30% osób i bardzo się cieszę, że poznam resztę - powiedział "Kurkowi" pan Tadeusz. Jego wnuczka z zaciekawieniem przygląda się wydarzeniom, ale nie bardzo się angażuje. - Bo ona nie umie po polsku - wyjaśnia jej dziadek. - Ale bardzo jej się tu wszystko podoba i pomysł też. Dopytuje o każdego i o szczegóły. Może teraz się przełamie i zechce nauczyć naszego języka. Dotychczas nie chciała - wyjaśnia.

Zresztą na spotkaniu pobrzmiewały różne języki. Przyjechała ciotka z Danii, trzy osoby z Czech, sześć osób - z Niemiec i z wszystkich regionów kraju - od Świnoujścia po głębokie południe. Ale głównie z Łomży i Ostrołęki - bo Bałdygowie to Kurpie i najwięcej z nich na Kurpiowszczyźnie ostatecznie zostało.

Najmłodsi nie potrafią usiedzieć na miejscu, jeszcze ich rodzinna saga nie interesuje. Dzieci biegają w koło, korzystają z rozległych przestrzeni ośrodka, huśtawek, jeziora... Ale bawią się wspólnie, zgodnie. Już wiedzą, że są rodziną i to im wystarcza. Najmłodszą jest półtoraroczna Natalia z Łomży, praprawnuczka protoplasty rodu Stanisława, z gałęzi jego syna, też Stanisława.

Utrzymać więzy krwi

Nie to najmłodsze pokolenie, ale ich rodzice, czyli prawnukowie i wnukowie Stanisława, od którego to wszystko się zaczęło, deklarują, że za kilka lat spróbują podobny zjazd powtórzyć. I chcą, by ten nowy sposób utrwalania i kształtowania więzów krwi nie zanikł.

- Bo to jedyna okazja, kiedy można spotkać się tak licznie. Żaden ślub ani pogrzeb tylu członków rodziny nigdy nie zgromadzi - mówi Leszek Bałdyga. O tym, jak ważne to było spotkanie, jak potrzebne i jak chętnie przyjęte świadczyć może też np. fakt, że jeden z członków rodu, z Ostrołęki, już dwa tygodnie wcześniej powinien był się pojawić w Oklahomie, gdzie czekała na niego praca. Ale, mimo wszystkich związanych z tym komplikacji, przełożył wyjazd za ocean, by móc się spotkać z rodziną.

- Jedyne czego żałuję, to tego, że nie zaczęliśmy się tak spotykać z dziesięć lat temu - mówi organizatorka Alicja Gończ. - Głębokie korzenie i rozgałęzione drzewo ma prawie każda rodzina i w każdej tak naprawdę niewiele osób się zna. A przecież nie ma nic trwalszego i bardziej naturalnego niż więzy krwi - dodaje i zastanawia się, czy Bałdygowie znajdą naśladowców wśród innych. A warto!

Halina Bielawska

2004.06.02