W tamtych czasach szczycieńskie kawiarnie były pełne, na ulicy co krok spotykało się znajomka. Nocą, w parku nad jeziorem, przy gitarze, śpiewało się do rana. Nikt chyba nie myślał wtedy, że jeden z miejscowych grajków - "Niuniek", będzie pamiętany przez dziesiątki lat po swojej śmierci.

NIUNIEK buntownik

"Potrzebujemy gitarzysty..."

...pisał Franciszek Walicki, szef Czerwono-Czarnych do Krzysztofa Klenczona.

- Nawet nie czekał na rodziców - na wspomnienie tej chwili Jerzy unosi brew i kręci głową. - Spakował swój dobytek, powiedział, że rzuca pracę nauczyciela i poszedł na dworzec. Na drugi dzień był już w Gdańsku.

Bernard Dornowski, z zespołu Czerwone Gitary w książce "Krzysztof Klenczon" Ryszarda Wolańskiego, wspomina, że nowy wokalista na próbach był stremowany, a na pierwszych koncertach wchodził za duże głośniki, żeby go nie było widać.

Sława Krzysztofa rosła i wydłużały się jego trasy koncertowe. Rzadziej widywał się ze znajomymi ze Szczytna. Ci, którzy go pamiętają, twierdzą, że sława i bogactwo nie wpłynęły na jego charakter.

- Zawsze zachowywał się naturalnie - mówi Grażyna Janczewska, żona Grzegorza. - Był taki... - zamyśla się na chwilę - ... przyjazny.

Gdy stworzył nowa piosenkę, "wypróbowywał" ją najpierw na bliskich. Jerzy, jego brat stryjeczny, wspomina, że właśnie w ten sposób usłyszał po raz pierwszy "Kwiaty we włosach". Tak wspomina ten moment: - Przyjechał kiedyś i oznajmił, że ma cos nowego. Gitary nie było, ale pożyczylismy od sąsiadów i zagrał. Piękny kawałek. A on się pytał, jak nam się podoba. I faktycznie widać było po nim tremę.

Był to szczyt jego sławy. Ludzie na koncertach wywijali nad głowami marynarkami, wyrzucali czapki w górę, dziewczyny piszczały. Bisy, błysk fleszy i łowczynie autografów. A on pisał do rodziny i znajomych, dopytywał, jak się im podobał nowy kawałek...

- Innemu przewróciłoby się w głowie - Grzegorz Janczewski zadumał się. - On pozostał wciąż ten sam. Ja byłem u niego na weselu, a on u nas. Normalny kolega.

Krzysztof, po wyjeździe do USA, bywał w Szczytnie rzadko. Dni spędzał wtedy w kawiarniach, a noce z rodziną. W 1972 roku Jerzemu urodził się syn, Maciek. Dotychczas całe młodsze pokolenie Klenczonów miało córki.

- Pamiętam - mówi Jerzy - jak podniósł chłopaka do góry i powiedział: "No! Pierwszy Klenczoniak. Mamy przedłużenie nazwiska."

Sam Krzysztof, niestety, nie doczekał się męskiego potomka. Miał dwie córki: Karolinę i Jackie Natalię.

Rodzina i stały dochód

Miał powodzenie i ciągle kręciły się koło niego jakieś panie. Widać to na zdjęciach z plaży. Niezwykle kuszące są tam dziewczyny w bikini. Nie był on łatwy do upolowania, trzymał się do 25. roku życia. W końcu wpadł, w duże i nieco melancholijne oko długowłosej i długonogiej czarodziejki Alicji, dla znajomych "Bibi". Dwa lata później urodziła im się córka, Karolina. Alicja miała dziadków w Chicago. Krzysztof wyjechał tam robić karierę muzyczną. Grywał dla Polonii, ale tamtejsze społeczeństwo nie zawsze identyfikowało się emocjonalnie z jego muzyką. Artysta wspomagał więc swój budżet pracą w firmie sprzątającej nieruchomości. Dodatkowym jego zajęciem była jazda taksówką. Na przyjazdy do kraju rzadko mógł sobie pozwolić.

- Krzysztof tęsknił - mówi Jerzy.

Tęsknotę tę można znaleźć choćby w słowach jego piosenek. Sporo tam jezior, ptaków, zarośli, plaż. Poetycka muza przywołuje ludzi, sytuacje...

... Morza szum, ptaków śpiew...

... Śnię i wracam tam, skąd przyszedłem tu...

... Horyzontu kres gaśnie pośród wzgórz...

... Kwiaty we włosach potargał wiatr...

Słowa maja charakter wspomnień, albo nieokresloną w czasie zapowiedź powrotu.

Ostatnia piosenka

Grażyna Janczewska, żona Grzegorza "Strusia" postanowiła zrobić porządki na podwórku.

- Robiłam akurat coś koło garażu - mówi. - Przyszła nasza lokatorka - "Krzysiek nie żyje". Nie uwierzyłam od razu, ale wieczorem w radiu powiedzieli o tym. Wtedy sobie przypomniałam, jak wróżki nie chciały Krzyśkowi powróżyć, mimo jego usilnych próśb. W końcu jedna z nich powiedziała, że będzie żył intensywnie, ale krótko.

Klenczon zmarł w szpitalu w następstwie wypadku, któremu uległ, gdy wracał z koncertu. Ostatnia piosenką, jaką zagrał, był "Biały krzyż".

- Pamiętam, jak powiedział kiedyś, że chciałby, aby na jego pogrzebie rozszalała się burza z piorunami - mówi Grzegorz Janczewski.

Jego życzenie się spełniło.

25 lipca 1981 roku urnę z jego prochami składano na cmentarzu w Szczytnie. Czyste niebo zasnuły nagle ciemne chmury, zaczęło błyskać. Ceremonia odbyła się w potokach ulewy i huku gromów.

Dziś w Szczytnie stoi popiersie artysty. Organizowane są imprezy kulturalne "ku pamięci". Jego piosenki można też usłyszeć w repertuarze innych wykonawców, między innymi Urszuli, Haliny Frąckowiak, Maryli Rodowicz, Myslovitz, Ryszarda Rynkowskiego. W Olsztynie "Sfora Tadziora" z Tadeuszem Machelą na czele gra kawałki Klenczona w jednej z olsztyńskich restauracji. Ci, którzy pamiętają Krzysztofa mówią, że dziś Szczytno jest inne. Bardziej ponure i obce. O ile jego muzyka wciąż wpada w ucho, tak młodzież teraz wybiera hip-hop, techno. Jest jednak jeszcze sporo domów, w których na półce z płytami można znaleźć nagrania Beatlesów, Pink Floyd, a także zbuntowanego chłopaka ze Szczytna Krzysztofa Klenczona.

Zbigniew Gorący

2004.12.08