Piękno Mazur opiewane przez poetów, zapisane na kartach wybitnych dzieł światowej literatury i wyśpiewywane przez kormorany polskiej piosenki jakoś nie mogło się przebić tej wiosny przez pokrywę błota zalegającego ciągle jeszcze leśne dukty. Z nieba od czasu do czasu trafiało pomiędzy szare jeszcze drzewa odrobinę słonecznych promieni, szybko jednak przesłanianych mokrymi płatkami śniegu wyrabiającymi pod koniec marca zimową normę opadów.

- Cholera, piękne są te nasze Mazury jak latem ciepełko wali ze wszystkich stron, ale nie teraz! – wstrząsnął się Boryński i strzepnął z kołnierza białe płaty śniegu, który roztapiając się spływał mu zimnym strumykiem po plecach. Brnął po błotnistym leśnym dukcie, starając się omijać co większe kałuże, lecz czuł już także i w butach niepokojącą wilgoć. - Tego jeszcze trzeba, żeby mnie jasna grypa akurat teraz rozłożyła!

- Na szczęście już niedaleko – z żalem pomyślał o ciepłym wnętrzu swego samochodu, który pozostawił kilometr wcześniej, obawiając się, że nie da rady przebrnąć przez leśne dróżki wiodące do ukrytego głęboko między bagniskami myśliwskiego domku.

- Takiemu Bąkowi to wsio ryba… - westchnął z zazdrością – ma napęd na cztery koła i spoko sobie może jeździć nawet po zaoranym polu. Już tam sobie z pewnością siedzi przy kominku i coś ciepłego pod ręką też ma na pewno.

Przyspieszył kroku i po kilku minutach poczuł najpierw zapach dymu, a po chwili ujrzał jeszcze z daleka siwą smugę wydobywającą się z komina drewnianego, obrośniętego stale zielonymi pnączami domu. Na rozległym podwórku stał terenowy zielony mercedes ubłocony po sam dach.

- Ma ludzi, to mu umyją … - westchnął smętnie Boryński, tupiąc na progu i usiłując pozbyć się z butów przynajmniej największych grud błota.

Zostawił w sieni przemoczony płaszcz i zacierając ręce wszedł do przestronnej izby, z której biło miłe ciepło. W rogu rzucał się w oczy wielki otwarty kominek, w którym ogień łapczywie pożerał kilka wielkich kłód drewna.

- Co ty, piechotą szedłeś? – powitał go Bąk rozparty w szerokim drewnianym fotelu, opierając nogi w długich skórzanych butach o ciepłą ścianę komina. Obok, na drugim fotelu siedział Wójcik, kołysząc się lekko w rytmie melodii sączącej się z ukrytego gdzieś głośnika.

- A żebyś wiedział! Nie każdy może sobie pozwolić na taki małolitrażowy czołg jak ten twój – wskazał ręką za okno. – Ja moją bryczkę zostawiłem jeszcze przy mostku, dalej bym nie dojechał!

- Dobra, nie ma sprawy, podrzucę cię z powrotem.

- Jak będziesz grzeczny i przestaniesz się wygłupiać! – dorzucił Wójcik.

- No co? O co ci chodzi? – zaperzył się Boryński i poczerwieniał na twarzy aż po resztki włosów przylepione do łysiny.

- O to! – Bąk trzepnął ręką w egzemplarz gazety leżący na stole pomiędzy parującymi szklankami.

- Przecież nie tak się umawialiśmy! – dorzucił Wójcik. – Jakby nie czytać wyszedłem teraz na ostatniego wała! A na to nie mogę sobie pozwolić! Wszyscy się nagle takimi ekologami porobili, że tylko Rospudy nam tutaj brakuje i paru idiotów na drzewach! - ze złością walnął pięścią w stół.

- Czekaj, czekaj … - mitygował go Bąk. – Ty możesz stracić co najwyżej trochę elektoratu, a ja grubą forsę. Tu nie ma się co indyczyć tylko myśleć!

Wójcik poderwał się z fotela. Zaczął szybko chodzić po wielkiej izbie.

- Słuchajcie obaj! To, że obiecałem wam pomóc to wcale nie znaczy, że raz na zawsze będę za was karku nadstawiał! Jak sami nie potraficie się z ludźmi dogadać to mnie nie wpuszczajcie w maliny!

- Co mi mówiłeś latem? – zwrócił się do Bąka – Że nie ma sprawy, żadnego smrodu nie będzie! Dosłownie i w przenośni. A co tu mamy? Front Jedności Narodu cholera się zrobił! Tak pięknie zjednoczyć ludzi wokół jednej sprawy to się nikomu w Mieszcznie i okolicach od stu lat nie udało!

- No, nie. Nie wszyscy… - usiłował wpaść mu w słowo Boryński.

- Ty też siedź cicho. Jak trzeba było tam powiedzieć coś rozsądnego, jakoś to załagodzić, pokazać dobre strony to co? Uszy po sobie!

- A tak przy okazji, mówiłeś że z tym całym cholernym Marynarą można się dogadać, że go sobie owiniesz… I co? Kto tu wyszedł na wała? Ty, nasz Bąk, a w tle ja jak panienka z okienka! A Marynara będzie teraz za bohatera robił, Janosika!

- Przecież Toczek…, przecież Jurek też tam był – usiłował trochę rozmyć aferę Boryński.

- No, z nim to ja już sobie pogadam osobiście – warknął Bąk.

- U mnie ma krechę jak stąd do Olsztyna! – dorzucił Wójcik.

- No dobra, pogadaliśmy sobie, ale teraz trzeba pomyśleć jak z tego wszystkiego wyjść na swoje – opanował się Bąk. W końcu chodziło przecież o jego pieniądze.

- Na mnie na razie już nie licz – skrzywił się Wójcik. - I to przynajmniej z pół roku, aż wszystko przyschnie. Tego tylko brakowało, żeby jacyś pismacy się jeszcze do tego dobrali. Już wiele nie brakowało, aby się jakaś polskojęzyczna prasa niemiecka za to nie zabrała! Wyobrażacie sobie co by było?

- Ale ja tego tak zostawić nie mogę, za dużo już w to włożyłem i nie odpuszczę! – zaperzył się Bąk.– Ze mną tu jeszcze nikt nie wygrał!

- A kto ci każe odpuszczać – wtrącił się Boryński. – Tylko trzeba powolutku, z głową, kroczek po kroczku. Ja już się na tym znam! Jeszcze nam będą z ręki jedli!

Marek Długosz