Gdy za oknem leje i wieje to coś ciepłego jest jak najbardziej wskazane. Nikt w Polsce nie wymyślił na taki czas czegoś doskonalszego niż uczciwy barszczyk, najbardziej polską ze wszystkich polskich potraw. A wymyślił już bardzo dawno temu, bo pierwszy pisany przepis na barszcz znany jest od XVI wieku. Zupa gotowana na czerwonej ćwikle była najbardziej pospolitą potrawą. Pospolitą to nie znaczy, że niesmaczną. Ba, barszcz podawano także na najbardziej wykwintne stoły. Poza funkcją gastronomiczną spełniał on także istotną rolę leczniczą jako wyjątkowo skuteczny środek na …kaca!

Nie ukrywam, że barszcz lubię nadzwyczaj, barszcz oczywiście klasyczny, klarowny, na buraczanym zakwasie. Wydaje się, że niczym już nie można przy barszczu zadziwić, bo wymyślono praktycznie wszystko. Chociaż ostatnio zostałem zaskoczony. Po długim spacerze jesienną plażą, gdy zacinający wiatr od morza niósł tumany wodnego pyłu, z przyjemnością przyjąłem zaproszenie na małą przekąskę u gdynianki pani Basi, której kuchenne przewagi miałem już kiedyś okazję tu opisywać. Barszcz jak barszcz – pomyślałem sobie, zasiadając do stołu – dobrze, że gorący. Już jednak po pierwszej łyżce miałem uczucie, że smak czymś odbiega od tego, co dotąd zdarzało mi się jadać. Po pierwsze, nie wyczuwałem charakterystycznego smaku małego grzybka, który nadaje zupie akcent wytrawności. Ten barszcz był wyjątkowo delikatny, o mocniej zaakcentowanym słodkim echu. Kolejne łyżki umacniały to wrażenie, wspaniale uzupełniając się z posmakiem pozostającym po przełknięciu małych, bardzo delikatnych pierożków. Farsz do nich, też oryginalny, był kompozycją delikatnej wołowiny z ziemniakami i bazylią. Nie ukrywam, łakomczuch nieposkromiony, poprosiłem o dokładkę i przy namaszczonym już, powolnym spożywaniu zawartości kolejnego talerza wypytywałem autorkę o składniki. Oczywiście podstawą był własnej produkcji, dawno już przygotowany i pieczołowicie przechowywany kwas buraczany uzupełniony świeżymi buraczkami z własnej działki. Bulion został nagotowany na młodej wołowinie i kawałku białej kiełbasy z roztartym ząbkiem czosnku, i koszyczkiem warzyw, po czym dokładnie przecedzony. No i na koniec tajemnica delikatności tego kuchennego dziełka. Otóż zamiast łyżeczki cukru do barszczu trafiła łyżeczka spadziowego miodu! To miód właśnie nadał ten charakterystyczny posmak. Jak przyznała autorka, była to już druga wersja potrawy, gdyż w pierwszej dodała jeszcze obowiązkowy dotąd w barszczu grzybek, co spowodowało jednak, że produkt zrobił się … gorzkawy. Jak się okazuje – oddzielnie doskonale wpływające na smak grzyby i miód nie mogą być w barszczu ze sobą łączone.

Nie będę już dalej opisywał kolejnych potraw, jakimi jeszcze gospodyni uraczyła nas tego wieczoru, ale warto było go mocno przedłużyć. Nie był to, jak się okazało, ostatni barszcz zjedzony podczas tego krótkiego pobytu nad jesiennym morzem. Gdy następnego dnia po ciężkiej walce ze skutkami obfitej kolacji, długim joggingu po plaży i dwiema godzinami w bardzo atrakcyjnym sopockim aquaparku, znów nabrałem apetytu, trzeba było znaleźć coś smacznego. Trafiliśmy więc do wartej polecenia gdyńskiej „Barrakudy”. Jest to lokal położony tuż nad morzem przy gdyńskim deptaku, niedaleko od jachtowego portu. Z dużą przyjemnością można zasiąść przy wielkim oknie i urozmaicać sobie jedzenie obserwowaniem fal rozbijających się o oddalony o kilkanaście metrów falochron. W karcie lokal posiada wielki wybór dań rybnych od pieczeni z tytułowej barrakudy za drobne 354 zł do pysznego śledzia w śmietanie za złotych 16. Znaleźliśmy tam, a jakże, i barszcz z pasztecikiem. Nie byłbym sobą, żeby nie porównać wrażeń z poprzedniego dnia z tą ofertą. I znów trafiłem przynajmniej dobrze. Atrakcję dania stanowiły bardzo smaczne paszteciki z kruchego ciasta nadziewane farszem rybnym, świetnie pasującym do wytrawnego, bardziej kwaśnego tym razem smaku zupy. Warto spróbować!

Wiesław Mądrzejowski