To już trzecie spotkanie na internetowej ławeczce, tym razem swój popis przed wnukami: Marysią i Jasiem miała babcia Bożenia. Machała do nich, my zresztą też, a dzieciaczki się cieszyły. Takie niewinne urządzenie jak kamera, a ileż daje radości, ten kto wymyślił ławeczkę powinien w nagrodę dostać jeśli nie Juranda, to Pofajdoka.

POD BOCZEK NAD JEZIOREM GŁĘBOCZEK

Wskakujemy na rowery i jedziemy do szpitala, by odwiedzić leżącego tam kolegę Stanisława. Trzynaście osób staje pod oknem i czeka, aż chory się w nim pojawi. Na pewno jest mu miło, że pamiętamy, bo natychmiast ubiera się i zjawia na dole. Za to w oknie słychać głos kobiety, która żartuje: „nie miała matka was więcej?” Obdarowujemy Stanisława kasztankiem na szczęście i ruszamy w stronę Leśnego Dworu. Piękne bajkowe barwy przybrały drzewa. Dominuje złoto przetkane brązem, czerwienią, rudością. Prawdziwa polska złota jesień, ale słoneczko przyczajone i tylko od czasu do czasu do nas się uśmiecha wyglądając zza chmurek. Jest ciepło, a obłoczki pilnują słoneczka, by za bardzo nie przyzwyczajać nas do jego promyków. Nie przeszkadza nam to, mkniemy po szosie usłanej listowiem, a żółty kolor i tak dominuje. Za mostkiem na Strudze skręcamy w lewo i piaszczystymi drogami docieramy do Sasku Wielkiego tam chwilę rozmawiamy z wędkarzem ukazującym swoją i kolegi zdobycz – całą masę pięknych, wymiarowych okoni. Na następnym mostku w Sasku Małym znów robimy postój i obserwujemy jak wędkarze, którzy chyba tradycyjnie znów tam uczestniczyli w zawodach wędkarskich moczą kije. Mijamy stadninę koni i kierujemy nasze rumaki na Głęboczek. Oj na drodze wiodącej do sławetnego kąpieliska przydałyby się nam konie na biegunach, nawierzchnia przypomina tarkę. O tarce rozmawiamy, jedni pamiętają te metalowe do prania, inni drewniane z kijankami do bicia bielizny. Podskakując na nierównościach docieramy wreszcie nad brzeg jeziora. Pusto tam, cicho i tak pięknie. Pomost, spokojna, przezroczyście czysta woda i te jesienne drzewa okalające akwen. Wiadomo, że latem nie można było znaleźć wolnego miejsca, bo upały tylko dało się znieść nad brzegiem takiego, jak to jeziora. Aż bierzemy się pod boczki na wspomnienie tych letnich chwil, a ja chcę nad jeziorem Głęboczek zrobić z włosów koczek, ale mi się nie udaje. Za to udaje się nam jak zwykle wspólny posiłek, każdy wykłada na pomost to, co ma i uczta gotowa. Jemy jabłuszka pełne snu, rogaliki, kanapeczki, cukiereczki, sprawiedliwie podzielony batonik... Rozkoszujemy pięknem przyrody, odpoczywamy. Nikt nie chce wracać po przypominającej tarkę drodze, od podskakiwania na siodełkach bolą nas policzki, decyzja jest szybka – jedziemy do szosy.

Oczywiście przed Piduniem znów uciekamy w las i leśnymi, ale dobrze utwardzonymi drogami wracamy do Szczytna. Ta wyprawa, to jedno wielkie uczestnictwo w spektaklu jaki zgotowała nam jesień. Byliśmy aktorami mknącymi dróżkami wśród wirującego listowia. Byliśmy poetami, natchnionymi ciszą urokliwego Głęboczka recytującymi w głębi serca miłosne strofy:

w liści szeleście

twoją dłoń pieszczę

muskam dotykam

ciepłem przenikam.

Grażyna Saj-Klocek