Trasa: Szczytno-Gizewo-świerk Hubert-Wólka Szczycieńska-lipa wierności-Siódmak-królewska daglezja-Rudka-Szczytno

DAGLEZJA – AMNEZJA

Ilość kilometrów: 25

Czas: 3 h

Gdy wiele lat temu po raz pierwszy zobaczyłam świerk Hubert, królewską daglezję, lipę wierności - byłam więcej niż pewna, że te drzewa będę mogła zawsze podziwiać i pokazywać podczas wycieczek. Myliłam się, kolejna inwentaryzacja przyniosła manko.

Najpierw postanowiłam odwiedzić miejsce, w którym rósł kolos nazwany przeze mnie świerkiem Hubertem. Po raz pierwszy pomnikowe drzewo ujrzałam pewnej przepięknej wiosny wiele lat temu. Otoczony białym dywanem zawilców dumnie wyprostowany strzelał wprost w niebo. Nic więc dziwnego, że Nadleśnictwo Szczytno szczyciło się imponującym świerkiem. Drzewo w okresie swojej świetności mierzyło 48 m wysokości a jego obwód wynosił 400 cm. Kroniki donoszą, że w 2002 r. świerk w konkursie „Przeglądu Leśnego” został uznany za najgrubsze drzewo w Polsce. Jadąc w stronę Strugi już z daleka widać było górujący nad okolicą czub. Niestety najwyższy punkt upatrzyły sobie pioruny i kilkakrotnie podczas burz poraziły Huberta. Wszelkie zabiegi związane z ratowaniem drzewa nie powiodły się i od 2003 r. świerk umierał stojąc. Za każdym razem, gdy odwiedzałam zakątek, miałam nadzieję, że jednak stanie się cud i drzewo ożyje, ale jedynie obserwowałam postępującą zagładę drzewa, tylko biały dywan zawilców pozostawał niezmienny – drzewo uschło. Do Huberta wybrałyśmy się 30 sierpnia z drogi krajowej nr 57 Szczytno-Wielbark przy Leśniczówce Gizewo skręciłyśmy w prawo w leśną, dobrze utwardzoną drogę. Jechałyśmy bardzo wolno wypatrując ledwie widocznej, wydeptanej przez turystów, a może zwierzynę dróżki. Miałyśmy wytężoną uwagę ponieważ faktycznie ten skręt w lewo można przegapić. Teraz troszkę żałuję, że nie przegapiłam tego skrętu, a mogłam udać, iż go nie dostrzegam. Ponieważ, to co ujrzałam sprawiło, że łzy napłynęły mi do oczu, a serce załomotało z wielkiego żalu. Hubert... leżał na ziemi... wielki, bezbronny, nagi - pokonany. Od powalonego pnia tchnęło żalem, smutkiem, przygnębieniem. Stałam i patrzyłam na to cmentarzysko. Początkowo nie wiedziałam co zrobić, a dodatkowo łzy odebrały mi siłę do jakiegokolwiek racjonalnego działania. Stałam i patrzyłam. W pewnym momencie słońce tak oświetliło pień, że ujrzałam drogę, po której powinnam pójść. Ostrożnie weszłam na cienki czubek drzewa i coraz dalej, coraz dalej... doszłam aż do najgrubszej części zwalonego pnia. Znów tylko patrzyłam i dziwiłam się, że runął na ziemię, dokładnie tam gdzie wiosną zawsze rozpościera się biały dywan zawilców. Jak na ironię losu nadal do ogrodzenia jest przyczepiona tabliczka „Pomnik przyrody prawem chroniony”, ani prawo, ani ludzie nie byli w stanie ochronić niezwykłego pomnika przyrody – rażony kilkakrotnie piorunem nie był w stanie sam siebie ochronić. Smutna, zatroskana, niepocieszona opuszczałam grób Huberta. Mam manko i wielki smutek w sercu. Do tego smutku i do manka dołączam rażoną piorunem i powaloną przez wichurę lipę wierności w Wólce Szczycieńskiej, ale o tym, iż 700-set letnia lipa zakończyła swój żywot wiedziałam wcześniej. Z mojej listy drzew – pomników przyrody wykreślam dwa. Jednak mam wielką satysfakcję, iż mogłam czerpać siłę i energię z tych nie istniejących już drzew w czasach ich świetności, one natchnęły mnie i opowiedziały swoje legendy.

Z Wólki Szczycieńskiej jedziemy przez Siódmak do warszawskiej szosy, by odwiedzić królewską daglezję. Nim przebijemy się przez szosę robimi przystanek, przy drodze radiowóz policyjne, a droga którą mamy się przemieszczać zagrodzona taśmą z napisem „policja”. Na poboczu obok radiowozu dwa samochody, jeszcze nie widzimy czy coś się stało, ale grzecznie podchodzę do radiowozu i pytam policjantów, czy możemy jechać zabezpieczoną taśmą leśną drogą. Panowie policjanci pozwalają nam, ale proszą byśmy nie zatarły śladów. Robimy duży łuk i rowem, ocierając się o gałęzie mijamy przeszkodę. Teraz, gdy jesteśmy po drugiej stronie wyraźnie widać, że droga jest po prostu przeorana, a na jej poboczu stoi spalony samochód. Jak na jedną wyprawę rowerową aż nadto smutków i nieszczęść, dwa umarłe drzewa, czyjś samochodowy wypadek. Mimo, iż trzymam aparat nie mam ochoty robić fotki spalonemu pojazdowi. Nawet nie snujemy przypuszczeń, co i komu się wydarzyło.

Znów nas otacza przyroda, las, zieleń i skacząca sarenka, której lustro odcina się od zarośli. Jak zwykle, gdy rowery mogą jechać obok siebie, ja snuję nić wspomnień i opowiadam jak pierwszy raz jechałam do daglezji. Najpierw na podwórko do pana leśniczego, który gdy się dowiedział, że chcę opisywać daglezję w „Kurku Mazurskim” wówczas nie chciał mi jej pokazać. Swoją odmowę argumentował tym, że gdy opiszę drzewo w prasie, to inni zechcą daglezję zobaczyć i zniszczą okalające je uprawy. Wyjaśniłam troskliwemu leśniczemu, że napiszę iż kto dotknie daglezji, ten ulegnie amnezji. W końcu dał się przekonać i wskazał miejsce, gdzie swoje królestwo ma daglezja. Dla mnie i mojej koleżanki Elżbiety - towarzyszki ówczesnej wyprawy - nie tylko gatunek, ale samo słowo daglezja było czymś niezwykłym. Faktycznie obie wpadłyśmy w zachwyt widząc niezwykły iglak. Uprawy sięgały kolan i trzeba było uważać, by ich nie podeptać. Poprosiłam Elę, by stanęła obok pnia, to zrobię jej fajną fotkę. Ela posłuchała, ale zamiast posłusznie stać obok, objęła pień i do niego przytuliła. Wówczas, gdy już wracałyśmy autentycznie uległa amnezji, nie mogła przypomnieć sobie nazwy iglaka, a to nazywała drzewo „damlezją”, a to „delicją”. Potem przez wiele kolejnych lat, gdy odwiedzałam daglezję, ze zdziwieniem obserwowałam zmiany zachodzące w sąsiedztwie daglezji – uprawy przemieniły się w drzewa i stopniowo zasłaniały drzewo. Wielokrotnie fotografowałam daglezję z ambony usytuowanej na dębie w sąsiedztwie daglezji. Miałam swego czasu taką przygodę, że siedząc na tej ambonie czekałam na słońce, które kryły chmury, gdy promienie oświetlały drzewo, ja pstrykałam fotki. Wówczas z wyprawy przywiozłam aż pięć kleszczy, które wykorzystały moją fascynację drzewem i wskoczyły mi za kołnierz. W porę je wykryłam. Wspomnienia, wspomnieniami a daglezja czeka.

Pierwsze co odkrywam docierając w sierpniową sobotę w sąsiedztwo daglezji, to to że na dębie nie było już drabinki i nie ma ambony. Dwa szczebelki, gdzieś bardzo wysoko przypominają, że tam siedziałam i już nie wejdę. Kolejne odkrycie, to fakt iż daglezję otaczają równe jej wzrostem inne drzewa. Nie mogę zrobić fotografii, by ukazać piękno królewskiej daglezji w całej okazałości, dlatego idę do pnia o imponujących rozmiarach. Dotarcie do daglezji nie jest łatwe, drogę tarasują gałęzie (widać że robiona była przecinka) oraz pokrzywy. Mam sięgające kolan spodnie i czuję każde piekące lub parzące dotknięcie. Nie zrażona tym docieram do daglezji i ją fotografuję. Dotykam i chcę ulec amnezji, by nie pamiętać tych wszystkich dzisiejszych spotkań z umarłymi drzewami, ze zniszczonym samochodem. Opieram głowę o pień drzewa i natychmiast siła królewskiej daglezji zbawiennym, miłym ciepełkiem przenika mnie. Czuję błogość, jest mi tak dobrze, że zapominam o wszystkim, co dziś widziałam. Wtem brzęczy komórka i słyszę głos Elżbiety, która mówi „Jutro będę na Ciebie czekała w niedzielę na plaży w Sopocie”. Cieszę się, bo to już jutro - jaką siłę i moc ma daglezja, jak fajnie jest mieć przyjaciół. W tym miejscu spieszę z wyjaśnieniem, otóż moi znajomi Rysio i Irena jadąc w niedzielę 31 sierpnia na wybrzeże zaproponowali współuczestnictwo w samochodowej, jednodniowej wycieczce. Z radością na taką propozycję przystałam, zadzwoniłam do Eli, która gdy mieszkała w Szczytnie, to często uczestniczyła w „kręciołowych” wyprawach, ale teraz opiekuje się wnusiem Sebusiem-Dinozaurusiem i żeby się z nią spotkać, trzeba jechać nad morze. Oczywiście spotykamy się, ale już nie tak często jak dawniej.

Inwentaryzacja przeprowadzona, daglezja ma się wspaniale, a pozostałe drzewa? Ach, dotykając daglezji uległam amnezji i już nie pamiętam...

Jednak doskonale pamiętam jak wygląda morze, jak cudownie było spacerować w siną dal wśród tańczących fal. Wiem też jedno „kto przestaje być przyjacielem – nigdy nim nie był”, bo nie ważne czy dzielą nas góry, chmury - wspomnienia i przygody znów kiedyś sprowadzą nas wszystkich na Mazury. Tulę do serduszka wspomnienia i dziękuję tym, którzy zawsze chętnie urealniają moje marzenia i mówią „marzysz – masz”.

Grażyna Saj-Klocek